Nazwa: Potwory w Tokio
Nazwa oryginału: King of Tokyo
Nazwa oryginału: King of Tokyo
Twórca: Richard Garfield
Rok wydania: 2011
Rok wydania: 2011
Liczba graczy: 2-6
Czas gry: 30 min
Ocena: 8/10
Co się stanie, gdy nagle Tokio
postanowi odwiedzić King Kong, Godzilla i paru innych ich ziomków.
W końcu Japończycy uwielbiają wielkie i mordercze potwory. W grze
„Potwory w Tokio” dostajemy możliwość wcielenia się w jednego
z sześciu stworów i walczyć o panowanie nad miastem. W świecie
wzięty prosto z filmu, w którym zmutowana jaszczurka niszczy
trzynastomilionową metropolię, zamieszkanie nie jest najmądrzejszą
decyzją. Nawet dla wcześniej wspomnianych potworów. Ale w końcu
raz się żyje, co nie?
Zróbmy sobie z Tokio plac zabawa. Choć
patrząc na przebieg tej dość krótkiej rozgrywki, bardziej
pasowałaby nazwa „poligon”. Richard Garfield przeniósł
zmutowany Jurajski Park do Japonii, a teraz od nas zależy, kto
przejmie panowanie. Choć w sumie to trochę za dużo powiedziane, bo
gra jest bardzo losowa i praktycznie wszystko zależy od tego, co
wypadnie na trochę za dużych kostkach. Dobra, ale zacznijmy od
początku.
Wzrok przyciąga kolorowe pudełko,
całość jest wydana ładnie i przemyślanie, każdy element ma
swoje miejsce, dzięki czemu unikniemy niepotrzebnego bałaganu. W
środku znajdziemy m.in. planszę, karty, tekturowe potworzaste
pionki i karty ze wskaźnikami życia i zwycięstwa, wspomniane wyżej
kości, żetony ataków i zielone kostki energii, które przez moje
towarzyszki gry zostały nazwane zieloną amfetaminą [nie pytajcie
dlaczego, sama tego nie wiem]. Misja jest prosta, wcielamy się w
jednego ze stworów i próbujemy przeżyć. Tytuł króla Tokio
zdobywa ten, który jako pierwszy uzyska 20 punktów zwycięstwa lub
jako ostatni zginie. Ot, cała filozofia. Jednak gdy zaczęłyśmy
się wczytywać w szczegóły, zaczęły pojawiać się pewne
komplikacje. Może i dla bardziej doświadczonych fanów tego typu
gier, będzie ona prosta. My, jako gracze ze statusem „laik”,
miałyśmy mały problem. Przydała się tutaj umiejętność
czytania ze zrozumienie. Polecam sięgnąć po instrukcję, nam to
pomogło.
Przyznam, że grało nam się dość
ciekawie, choć krótko. Mimo że producent zaleca ją dla grup od 2
do 6 osób, ja mogę śmiało stwierdzić, że nawet 3 to trochę
mało. Brakowało emocji, a gdy jeden stwór zginął, stało się to
dla nas już kompletnie bez sensu. Nie mówię jednak, że grało nam
się źle, bo bawiłyśmy się przednio. Było sporo śmiechu, zabawy
i nawet znalazło się miejsce na próby przekupstwa.
Za wcześniej wspomnianą zieloną
amfetaminę można było kupić karty, dające nam dodatkowe
umiejętności. Niestety wiele z nich po prostu nie było wartych
kupna i gra stawała w miejscu. Da się temu na szczęście zaradzić.
Wystarczy trochę zmienić zasady i rozgrywka zaczyna nabierać
tempa.
Nie jestem specjalistką od planszówek.
Jako totalny nowicjusz w tej kwestii mogę najzwyczajniej w świecie
stwierdzić, że gra mi się podobała. Ciekawy sposób na spędzenie
wolnego czasu w gronie znajomych. Liczyłam jednak na bardziej
strategiczną rozgrywkę, ale też nie ma się co dziwić takiej
dużej losowości, skoro jest to gra kościana (jest w ogóle takie
słowo?). Łatwo też z niej odpaść, stąd krótki czas rozgrywki.
Zdecydowanie mogę polecić zarówno doświadczonym graczom, jak i
takim osobom jak ja. Fani Godzilli i jej kolegów powinni być
zachwyceni.
Za możliwość ciekawego spędzenia
czasu przy „Potworach w Tokio” dziękuję wydawnictwu Egmont.
Chciałabym też bardzo podziękować moim towarzyszkom - kochanej Olci i naszej Wełnianej gospodyni, która ugościła nas u siebie :D
Lubię gry planszowe i w takim razie będę ją polecać. Wygląda interesująco.
OdpowiedzUsuńGrałam w to wieki temu, ale niespecjalnie mi ta gra przypadła do gustu, bo kolega, który ją przywiózł, grał pod swoją dziewczynę i nie było ducha rywalizacji. Może w innym towarzystwie byłoby inaczej.
OdpowiedzUsuń